Mogłabym się niby usprawiedliwiać, mamrotać coś pod nosem o kryzysie twórczym,
zdrowiu wątłym, pracy wyczerpującej i depresji jesiennej... Zwalać winę na
nieodpowiednie światło, wiatry nad Bałtykiem i po kapuście z grochem, ceny
paliw i wysoki kurs franka...
Nie przyznawać się przed nikim z sobą włącznie, a już na pewno nie na głos, że to lenistwo totalne i brak systematyczności.
Że normalne dla dzieci w wieku poniemowlęcym dzikie zainteresowanie działaniem i natychmiastowy jego spadek po zakończeniu działania nie jest typowe w wieku lat 32 i stanowi zaledwie doskonałą wymówkę, żeby nie ćwiczyć etiud na skrzypcach. A zwłaszcza gam.
Że nawet nie mogę się tłumaczyć, że mi zdjęć nie ma kto zrobić, że zaprzężenie Geda do sesji graniczy z cudem, a cudów nie ma, bo od mniej więcej ostatniej notki dysponuję wymarzonym i wyśnionym manekinem regulowanym, co bardzo chętnie pozuje zamiast mnie i gdyby nie to, że jednak biust mam ładniejszy, wyglądałby w moich własnych ciuchach lepiej niż ja. Bo on z kolei ma ładniejszą talię.
Ale może zamiast tego pokażę po prostu, co
wymodziłam i udam, że tej pięciomiesięcznej przerwy w ogóle nie było (strategia
udawania, że to wcale nie zaszło sprawdza się doskonale w przypadku moich
kotów, nie będę przecież gorsza), licząc po cichu na to, że gdzieś tam jeszcze
widnieję na listach czytelniczych i ktoś moje zmartwychwstanie zauważy. A ja,
wzruszona ciepłym przyjęciem internetów, będę sukcesywnie produkować kolejne
samochwalcze (dobrze, że nie bałwochwalcze…) posty.
Kieca zielona. Zieloniutka. Model 125. Wełniana, ale za to z krótkim rękawem tak, żeby się można było zastanawiać, czy jest wystarczająco zimno, żeby ją założyć i się nie przegrzać, a jednocześnie wystarczająco ciepło, żeby ją założyć i nie zamarznąć. Z żorżety wełnianej, co prosto spod żelazka wygląda nadal jak psu z gardła. I z kołnierzem szalowym, który w Burdzie 8/2011 wyglądał nieźle, a w realu nie bardzo wiem, co z nim zrobić, jak wiązać, żeby nie tworzył wielkiego bąbla na klacie (in a wrong way…).
Kieca zielona. Zieloniutka. Model 125. Wełniana, ale za to z krótkim rękawem tak, żeby się można było zastanawiać, czy jest wystarczająco zimno, żeby ją założyć i się nie przegrzać, a jednocześnie wystarczająco ciepło, żeby ją założyć i nie zamarznąć. Z żorżety wełnianej, co prosto spod żelazka wygląda nadal jak psu z gardła. I z kołnierzem szalowym, który w Burdzie 8/2011 wyglądał nieźle, a w realu nie bardzo wiem, co z nim zrobić, jak wiązać, żeby nie tworzył wielkiego bąbla na klacie (in a wrong way…).

Więc go spinam broszką i wyglądam godnie. Trochę ta
godność i ten szal utrudniają noszenie sweterków, które mogą uratować przed
hipotermią.
Kieca, która zrobiła mi numer zaraz po pierwszym praniu. Od początku bardzo dopasowana, skurczyła się o rozmiar, w związku z czym zamek kryty i zbyt jasny, a przez to nad wyraz widoczny, odmówił zapięcia się na korpusie. A ja ją zaledwie raz założyłam!
Spruć nie ma jak – każdy szew przestębnowany
ozdobnie.
Minął jakiś czas.
Ja też
się skurczyłam. Nie w praniu i nie tak szybko, ale zrobiło się mnie mniej.
Podjęłam negocjacje z kiecą, która tym razem nie wyrażała sprzeciwu, jeśli
wymienię zamek, bo ten stary się podziurawił, a w ogóle to nie pasował.
Wymieniłam, co mi tam. Przy okazji domontowałam podszewkę spódnicy (oryginalny
wykrój jej nie uwzględniał, a komfort noszenia zdecydowanie jej wymagał) w
cudnym kolorze fuksji, żeby było kontrastowo i wiosennie. I jest!
Kobietko przyszalałąś ! Kieca prezentuje się bardzo godnie :) Prawdziwa z Ciebie krawcowa :) I cieszy mnie nieziemsko, że się odezwałaś :) Na forum craftladies teraz biegiem marsz :)
OdpowiedzUsuńMiło Cię znowu czytać :-) Wybacz, ale stęskniłam się za Twoimi frywolitkami :-)
OdpowiedzUsuńCóż za samokrytyka, aż miło czytać, chodzi o przerwę, bo sukienka jak dla mnie bomba.
OdpowiedzUsuńświetna sukienka :)
OdpowiedzUsuń