Przychodzi
czasem taki czas, kiedy zbliża się impreza firmowa (np.: Dzień Nauczyciela) z
potencjałem tanecznym, a w szafie brak odpowiedniej sukienki. „Tańczącej”, jak
mawia córka koleżanki. A przy okazji takiej, którą można by się pochwalić i
pozbierać komplementy za niezwykły talent krawiecki, dotychczas ukryty przed
światem i usłyszeć kilka propozycji rzucenia psychologii w diabły i zajęcia się
zawodowo szyciem.
Problem
ten rozwiązujemy wieloetapowo:
1.
Przeglądamy trzy roczniki Burdy i Diany.
2.
Wybieramy trzydzieści stosownych sukienek, zakrywając gazetami całą podłogę w
sypialni (koty są zachwycone i próbują uczestniczyć w procesie decyzyjnym).
3.
Stopniowo i w bólach ograniczamy ilość stosownych sukienek, stosując sobie
tylko znane kryteria wyboru, analizując skomplikowanie wykrojów, własne chęci i
zgromadzone zapasy tkanin. Mijają eony.
4.
Kończymy z dwoma modelami, spośród których nie możemy wybrać idealnego. W
dodatku mamy w zapasach tkaniny, które doskonale pasują do jednej i drugiej
kiecki, nic tylko brać się do roboty!
5.
Decydujemy się uszyć obie sukienki i zdecydować po skończeniu pracy.
6.
Dalej już z górki: robimy pierwszy wykrój, próbkę, zmniejszamy dekolt, ku
rozpaczy lubego, ale nie chcemy przecież świecić cyckami przy szefowej. Kroimy
materiał, obrzucamy, zszywamy. Zachwycamy lubego i siebie myśląc „pewnie pójdę
w tej!”. Robimy drugi wykrój, próbkę, powiększamy dekolt, ku radości lubego i
żeby się nie udusić. Kroimy materiał, obrzucamy, zszywamy. Wprawiamy w
konsternację lubego i siebie myśląc: „a może jednak w tej?”
W
obu kieckach wyglądamy bowiem szałowo, obie są „tańczące”, obie stosownie
podkreślają atuty figury i maskują jej niedoskonałości, obie eksponują, jakimi
zdolnymi krawcowymi (choć amatorkami) jesteśmy. Na wszelki wypadek prasujemy i
wieszamy na widoku obie, licząc, że, jeśli będziemy na nie dostatecznie często
spoglądać, decyzja podejmie się sama. Luby odmawia współpracy twierdząc, że w
obu wyglądamy pięknie. Jesteśmy blisko zabrania ze sobą obu i przebrania się w
połowie imprezy, żeby je po równo zaprezentować. Godzinę przed wyjściem
podejmujemy decyzję, dopasowując strój do fryzury, która nam przypadkiem
wyszła. Obiecujemy sobie, że drugą założymy przy najbliższej okazji.
Na
imprezie bawimy się oczywiście wspaniale, zbieramy stosowną ilość komplementów
i propozycji rzucenia psychologii w diabły.
Burda
2/2011, model 101, dekolt spłycony o 5 cm w stosunku do oryginału. Czarny len i
bawełna w kropki doskonale się uzupełniają. Lamówka z rzeczonej bawełny fantastycznie
sprawdza się na obszyciu dołu, dekoltu i ramion, dzięki wrodzonej elastyczności
tkaniny i krojeniu ze skosu. Całość całkiem przyjemnie zalatuje retro (i
dlatego pasuje do fryzury).
Jeszcze
lepiej wygląda z elastycznym paskiem. Manekinowi zdaje się być wszystko jedno,
ale na żywym modelu pasek poskramia trochę spódnicę, która (jako zmarszczony
prostokąt niezbyt lejącej się bawełny) sterczy od samej góry. Utrzymuje się to
sterczenie zresztą do samego dołu, przez co kieca nie wymaga halki, ani nawet
podszewki z tiulem (którego zapas został przezornie zrobiony i teraz zalega w
oczekiwaniu na lepsze jutro).
Przy
najbliższej okazji, która okazuje się być firmową wigilią, prezentujemy drugą
sukienkę, zbierając jak wyżej.
Burda
6/2013, model 102, dekolt pogłębiony o 5 cm w stosunku do oryginału. Czerwona
wiskoza w gałązki, świetnie się układa i nosi. Schnie jakiś kwadrans i nie
wymaga prasowania, co czyni z niej idealny strój na niespodziewane wyjścia. „Eligancka”
jest do tego i spełnia swoją rolę tak w pracy, jak i w filharmonii.
Wszystkie te zakładki, zaszewki i kontrafałdy, które
stanowią koszmar przy przenoszeniu na tkaninę odporną na kredę, pięknie
modelują sylwetkę i dodają objętości w bardzo akuratnych miejscach (dzięki
czemu można nawet bez ryzyka zjeść kolację wigilijną). Nie mówiąc już o słowach
uznania ze strony zorientowanych krawiecko koleżanek.
Rozumiem cie bo też miałabym problem na którą sukienkę się zdecydować -obie sa sliczne i roztańczone. Gratuluje talentu
OdpowiedzUsuń