środa, 17 września 2014

Jak się uprę... vol. 1

Nie da się ukryć, że wakacje upłynęły mi pod znakiem dzianin. Wchodzę kiedyś w czerwcu do ulubionego sklepu z tkaninami i widzę JĄ. Patrzy na mnie zalotnie! Ja patrzę na nią z dzikim pożądaniem w oczach. Później patrzę na cenę i tracę erekcję...

Kręcę się koło tego sklepu co dwa dni przez dwa tygodnie i czekam. Zapewne na to, żeby właścicielka wyskoczyła na chwilę, zostawiając otwarte drzwi. Gdziekolwiek może wyskakiwać. Do sklepu spożywczego po wodę mineralną. Do fryzjera naprzeciwko rozmienić 50 zł. Do toalety gnana potwornym atakiem biegunki, czego jej życzę z całego serca, nie dlatego, żebym jakoś szczególnie wredna była, czy żeby mi zrobiła coś złego... Ale wtedy ja JĄ chwycę w objęcia i popełnię czyn karalny, za który zostanę uniewinniona, bo, obiektywnie rzecz ujmując, szkodliwość społeczna niewielką będzie.

Nadchodzi koniec miesiąca, w portfelu i na koncie kołaczą się ostatnie resztki pensji, ja mogę myśleć już tylko o NIEJ, doznaję iluminacji - kupię pół metra! Z moim krojeniem wystarczy na bluzkę! Będę szczęśliwa i w dodatku będę miała za co kupić chleb i kefir, bo na dżem mi już nie wystarczy... dobrze, że mam zapas z zeszłego roku i jajka od mamy...

Niestety, JEJ została już tylko końcówka - 130 cm. Rozmawiam z właścicielką sklepu, nie przyznając się, że byłam skłonna dorzucić jej środki przeczyszczające do herbaty, wychwalam JEJ urodę, rozważam na głos różne możliwości wykorzystania i łamię się, łamię... Dokonuję w głowie forsownych obliczeń w złotówkach i centymetrach naraz i wychodzi mi, że jak się uprę, to na kefir wystarczy, przeżyję bez chleba, bo mam przecież jajka od mamy, a z owych 130 cm, jak się naprawdę, naprawdę uprę, skroję i sukienkę i bluzkę. Sprzedaję pomysł (konfekcyjny, nie spożywczy), zyskuję uznanie krawieckich umiejętności i niespodziewany komplement ("Pani jest szczupła, to Pani spokojnie wystarczy") oraz rabat, bo biorę ostatni kupon.

Wychodzę z NIĄ! Słońce świeci jaśniej, ptaszki śpiewają czyściej, mimo że to centrum miasta i w ogóle ich tam nie ma, psie kupy znikają z chodników, ludzie pięknieją, nawet ten pryszczaty nastolatek, co idzie z naprzeciwka, zyskuje na atrakcyjności.

Widzę oczami wyobraźni (oczyma zresztą też), jak ma wyglądać efekt końcowy, potrzebuję tylko wykroju, żeby absolutnie niczego nie spartolić i nie zmarnować ani jednego drogocennego skraweczka, zaczynam więc wertować dostępną w domu w dużej obfitości prasę fachową. Jak zwykle wybieram kilka opcji, bardzo szybko drogą eliminacji dochodzę do prostego modelu 8R z Diany 5/2011, który sobie nawet kiedyś zaznaczyłam do uszycia, bo przecież jeśli tę dolną plisę skroję z całością i pominę tę futerkową plisę przy dekolcie, to wyjdzie mi dokładnie to, co oczami (i oczyma) widzę!

Przykładam się do rysowania wykroju wyjątkowo - robię od razu cały przód i tył, bo ONA ma piękny raport, którego nie można zaniedbać i pozostawić przypadkowi oraz krojeniu na złożeniu wyboru, gdzie wypadnie. Układam JĄ z pietyzmem na podłodze, wygładzam, jestem bliska zamordowania kota, który chce się na NIEJ ułożyć, zapewne wyczuwając, że mu na to absolutnie nie pozwolę, starannie układam wykroje, z delikatnością piórka przypinam, kroję dokładnie, równie dokładnie wycinam zaszewki... Starannie nawlekam overa, przeprowadzam próbkę na kilku siłą rzeczy uzyskanych ścinkach, spinam, zszywam, w ostatniej chwili decyduję się nie nadwyrężać delikatnej tkaniny podszywaniem i obrzucam tylko brzegi ściegiem rulonowym. Przeprowadzając wcześniej próby, czy to aby dobre ustawienie.

Jestem tak podniecona efektem końcowym, że nawet do mnie nie trafia, że te dzianinowe paseczki nie idą z góry na dół, a z prawej do lewej, co ma niebagatelne znaczenie w dalszej części historii. Promienieję! Zakładam sukienkę do pracy następnego dnia, budzę zrozumiałą zazdrość koleżanek, promienieję jeszcze bardziej i mogę spokojnie zażegnać kryzys energetyczny.

W knajpie, w której po pracy spotykam się ze znajomymi, spada mi na sukienkę kawałeczek sałaty z oliwą. Drobiazg, mam sprawdzone mydełko odplamiające, które z takimi niespodziankami radzi sobie bez problemów. Ja w ogóle w tej sukience nie widzę problemów, żadnych! Zaraz po powrocie do domu zapieram plamkę i wrzucam sukienkę do pralki, żeby jak najszybciej móc ją założyć na nowo. I w tym miejscu następuje zwrot akcji. Dzianina, zgodnie ze swoim dzianinowym prawem, leciutko wstępuje się w jednym wymiarze i wydłuża w drugim. Niestety, dokładnie odwrotnie w stosunku do tego, co bym chciała. Odwrotnie do tych wszystkich t-shirtów, które po jakimś czasie robiły się krótkie i szerokie, moja sukienka z inaczej idącymi paseczkami zwęża się i wydłuża.

Wyglądam w niej teraz jak turkusowa dżdżownica... Nowa długość jest mocno nietwarzowa, nowa szerokość podkreśla fakt, że tak dobrej figury to ja jednak nie posiadam i doskonale ukazuje światu mój nawyk noszenia majtek. Zanim ogarnia mnie zniechęcenie wobec wszechświata, postanawiam, że się nie dam! Gwardia umiera, ale się nie poddaje! Wyszarpuję z regału dzianinę, która kolorem nie odbiega za bardzo od tego, co występuje w tych wszystkich maziajach, odważnie tnę, doszywam, obrzucam. Wygląda, jakby tak miało być! Co więcej, sukienka (zapewne tylko w mojej głowie, ale dobre i to), straciła swój nieco zbyt elegancki charakter i zyskała subtelny sportowy sznyt. W sam raz, żeby nosić ją do baletek, nie szpilek i na co dzień, a nie od święta.

No sami powiedzcie!


 
ps.: Właścicielka sklepu, której poszłam się pochwalić, również była zachwycona :-)
ps2.: Bluzkę uszyłam również. Ale o tym w następnym odcinku.

2 komentarze:

  1. Świetna historia ! No i tkanina faktycznie warta tych wszystkich uczuć... I gratuluję zaradności w każdej sytuacji życiowej :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Czytałam z zapartym tchem, jak najlepszą powieść przygodową :D
    Sukienka udana, fajnie, że udało Ci się ją uratować - będzie przez to w sumie bardziej kochana :)

    OdpowiedzUsuń