niedziela, 16 listopada 2014

Powtórka z rozrywki z katastrofą klimatyczną w tle.

Historia wyjątkowo świeża (czyli zaledwie półroczna), która w tle ma burzę z piorunami i innymi szykanami. 

Długo miałam skrywaną głęboko perwersyjną chęć udania się do mojej ulubionej knajpy w pełnym rynsztunku, czyli w szpilkach. No, nie tylko w szpilkach, kieckę też chciałam mieć na sobie, bo za dużo byłych uczniów spotykam w odwiedzanych przeze mnie lokalach, żeby móc tam paradować w dezabilu. Była to jednak chęć wyjątkowo niepraktyczna, bo chodzenie w szpilkach po pijaku musi się skończyć co najmniej złamaniem kostki, więc zawsze wybierałam mniej niebezpieczne obuwie, albo wręcz przebierałam gdzieś po drodze, jeśli wieczór startował elegancko, a później się staczał…  

Okazja na tę perwersję nadarzyła się jednak wiosną, a konkretnie 23 maja, kiedy to, po koncercie początkowo obiecującym i podniecającym, a w ostatecznym rozrachunku – nudnym i rozczarowującym, stwierdziłyśmy z koleżanką, że nie da rady, trzeba się napić i szpilki nam w tym nie przeszkodzą, najwyżej zdejmiemy, gdyby miało dochodzić do ekscesów typu taniec na stole. Nie doszło, spędziłyśmy za to przemiły wieczór grając ze znajomymi barmanami w Quirkle, więc wróciłyśmy w doskonałym nastroju gdzieś w okolicach piątej nad ranem. 

Odbywający się następnego dnia następny koncert obiecywał kolejne przeżycia estetyczne i towarzyskie, a chodzenie w szpilkach po bruku kaliskiego rynku i schodzenie w nich bez uszkadzania się po schodach usytuowanych w piwnicach lokali zaczęło mi wchodzić w nawyk, zaś ze znajomymi barmanami byłyśmy umówione na następne granie. Ale co tu do tych butów? Uznałam, jak zawsze, kiedy staję przed szafą pełną ciuchów, że nie mam się w co ubrać! To jest dla mnie ogromny dylemat, co założyć takiego, żeby pasowało zarówno do tych nieszczęsnych, acz prześlicznych czarnych szpilek z czerwoną podeszwą, jak i do późniejszego knajpianego klimatu, nie oszukujmy się, zdecydowanie mniej eleganckiego.

Szafa nie podjęła współpracy.

Ale skoro jest wola, jest i sposób, spojrzałam łakomie w czeluście mojego magicznego regału magazynowego (on gdzieś musi mieć przejście do Narni, to jest niemożliwe, żeby bez tego tyle szmat się na nim mieściło) i w chciwe oko wpadł mi elastyczny dżins w kwiaty. Oczywiście kupiony z myślą o czymś zupełnie innym i w ogóle to w dwóch metrowych kawałkach, bo takie akurat w sklepie były, a ja nie mogłam się zdobyć na to, żeby któryś z nich tam zostawić samotnie. Ponieważ godzina się zrobiła już późna (w końcu wcześniej musiałam się wyspać i zanim odzyskałam moce poznawcze…), postanowiłam skorzystać z któregoś posiadanego już wykroju, żeby nie tracić czasu na odrysowywanie. No i może udałoby mi się wykorzystać tylko jeden kawałek, a drugi będę miała w zapasie…? Model 110 z Burdy 7/2011, będący jednym z moich ulubionych, spełniał powyższe warunki, tym bardziej, że boki chciałam zrobić z czarnego lnu, dostępnego na regale w stosownej ilości.
 

 W momencie, w którym ja siadałam do kiecki, koleżanka, z którą byłam na wieczór umówiona, wyruszała na wycieczkę rowerową, z której miała wrócić do wieczora tak, żebyśmy zdążyły stosownie wcześniej przyjechać na koncert, zająć wygodne miejsca i ogólnie nastawić się na przeżycia artystyczne. Pogoda była prześliczna, zapowiadając ciepły wieczór.

Jak już miałam wszystko wycięte i obrzucone i zaczęłam się pod wąsem uśmiechać do przewidywanego efektu końcowego, za oknem rozpętało się piekło. Burza z piorunami, wiatrem i deszczem nie pozostawiała wątpliwości, że wieczór będzie ciepły tylko wówczas, kiedy założę polarowe spodnie i przytulę się do kota, a jeszcze lepiej, jeśli go do siebie przywiążę, albo wręcz wsadzę w te spodnie. Produkowałam jednak wytrwale kolejne szwy, pełna nadziei, że zadzieje się cud. Tymczasem koleżankę burza uwięziła u dziadków, skąd nie miała się jak wydostać, a co dopiero dojechać na czas do domu, zrobić się na bóstwo i udać na koncert! Dobrze, że miała przynajmniej dach nad głową, bo aura obiecywała potop i sugerowała, że nie sukienkę powinnam szyć, a kostium płetwonurka. I budować arkę.

 

Mijały minuty. Godziny. Eony. Sukienka zyskiwała zachwycający kształt, a Monika była dalej uwięziona, bowiem burza nie odpuszczała. Najwyraźniej gotowa była trwać do sądnego dnia, a co najmniej do jutra. Dobrze, że mam maszynę tyłem do okna, to mnie przynajmniej nie doprowadzała widokiem zacinającego deszczu i gnących się drzew do spiralnego wścieku i pozwalała trwać w niczym niewytłumaczalnej nadziei, że uszytą garderobę będę mogła stosownie spożytkować jeszcze tego właśnie wieczora, nie zaś w bliżej nieokreślonym czasie. Wycie wiatru i inne odgłosy świadczące o tym, że za oknem mamy nie maj, a co najmniej listopad, zagłuszałam głośną muzyką i terkotem maszyny, dzięki czemu nadal szyłam sukienkę a nie płaszcz przeciwdeszczowy z futerkiem i miejscem na kota.

Czas zaczął mi się jednak dramatycznie kurczyć (winię konieczność jedzenia, okazuje się, że nie da się żyć wyłącznie nadzieją i światełkiem z maszyny, szczególnie zaś odmawiają tego koty, kompletnie nierozumiejące targających pańcią namiętności i domagające się karmienia, czyszczenia kuwety i miziania, samolubne stworzenia, mrrr…) i kiedy zabierałam do wykończeń, czyli obszywania pach i dołu lamówką ze skosa, stało się dla mnie jasne, że jest fizycznie niemożliwe, żebym zdążyła doszyć wszystko i jeszcze wziąć prysznic i rzucić na oblicze makijaż, chyba, że zacznę zaginać czasoprzestrzeń, albo coś zostawię niewykończone. Na przykład umaluję tylko jedno oko.

Uprawiając zaawansowany multitasking, jednocześnie szyłam, dokonywałam przeglądu szafy pod kątem innych akceptowanych ciuchów i kontaktowałam się ze znajomymi, czy to spotkanie godzinę przed koncertem jest na pewno wykonalne. Szczęściem, burza trwała nadal, a towarzystwo dopiero teraz odzyskało nadzieję powrotu do cywilizacji w postaci kolegi z samochodem, który, sam wcześniej uwięziony, narażając bez mała życie, a co najmniej zdrowie, odzyskał wolność i rozpoczął akcję ratunkową, w związku z czym spotkanie przesunięto, a ja zyskałam brakujący mi do szczęścia czas.
 


Miło mi donieść, że:
- burza skończyła się nieco wcześniej, niż to wyglądało i umożliwiła rezygnację z polarowego dresu i kota;
- sukienka wzbudziła oczekiwane wrażenia i do dziś pozostaje jednym z moich ulubionych ciuchów, zachwycając wręcz uniwersalnością;
- koncert udał się znakomicie, przybycie na niego w ostatniej chwili zapewniło nam stolik tuż pod sceną, dzięki czemu widoczność i słyszalność była doskonała, my zaś mogliśmy stanowić niewielką, ale za to dobrze zorganizowaną grupę gruppies;
- jeśli chodzi o gry, to tego wieczoru prym wiodły Czarne Historie, zapewniające rozrywkę do białego rana (i to nie jest figura retoryczna).  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz