Historia
wyjątkowo świeża (czyli zaledwie półroczna), która w tle ma burzę z piorunami i
innymi szykanami.
Długo
miałam skrywaną głęboko perwersyjną chęć udania się do mojej ulubionej knajpy w
pełnym rynsztunku, czyli w szpilkach. No, nie tylko w szpilkach, kieckę też
chciałam mieć na sobie, bo za dużo byłych uczniów spotykam w odwiedzanych
przeze mnie lokalach, żeby móc tam paradować w dezabilu. Była to jednak chęć
wyjątkowo niepraktyczna, bo chodzenie w szpilkach po pijaku musi się skończyć
co najmniej złamaniem kostki, więc zawsze wybierałam mniej niebezpieczne obuwie,
albo wręcz przebierałam gdzieś po drodze, jeśli wieczór startował elegancko, a
później się staczał…
Okazja
na tę perwersję nadarzyła się jednak wiosną, a konkretnie 23 maja, kiedy to, po
koncercie początkowo obiecującym i podniecającym, a w ostatecznym rozrachunku –
nudnym i rozczarowującym, stwierdziłyśmy z koleżanką, że nie da rady, trzeba
się napić i szpilki nam w tym nie przeszkodzą, najwyżej zdejmiemy, gdyby miało
dochodzić do ekscesów typu taniec na stole. Nie doszło, spędziłyśmy za to
przemiły wieczór grając ze znajomymi barmanami w Quirkle, więc wróciłyśmy w
doskonałym nastroju gdzieś w okolicach piątej nad ranem.
Odbywający
się następnego dnia następny koncert obiecywał kolejne przeżycia estetyczne i
towarzyskie, a chodzenie w szpilkach po bruku kaliskiego rynku i schodzenie w
nich bez uszkadzania się po schodach usytuowanych w piwnicach lokali zaczęło mi
wchodzić w nawyk, zaś ze znajomymi barmanami byłyśmy umówione na następne granie.
Ale co tu do tych butów? Uznałam, jak zawsze, kiedy staję przed szafą pełną
ciuchów, że nie mam się w co ubrać! To jest dla mnie ogromny dylemat, co
założyć takiego, żeby pasowało zarówno do tych nieszczęsnych, acz prześlicznych
czarnych szpilek z czerwoną podeszwą, jak i do późniejszego knajpianego
klimatu, nie oszukujmy się, zdecydowanie mniej eleganckiego.
Szafa
nie podjęła współpracy.
Ale
skoro jest wola, jest i sposób, spojrzałam łakomie w czeluście mojego
magicznego regału magazynowego (on gdzieś musi mieć przejście do Narni, to jest
niemożliwe, żeby bez tego tyle szmat się na nim mieściło) i w chciwe oko wpadł
mi elastyczny dżins w kwiaty. Oczywiście kupiony z myślą o czymś zupełnie innym
i w ogóle to w dwóch metrowych kawałkach, bo takie akurat w sklepie były, a ja
nie mogłam się zdobyć na to, żeby któryś z nich tam zostawić samotnie. Ponieważ
godzina się zrobiła już późna (w końcu wcześniej musiałam się wyspać i zanim
odzyskałam moce poznawcze…), postanowiłam skorzystać z któregoś posiadanego już
wykroju, żeby nie tracić czasu na odrysowywanie. No i może udałoby mi się
wykorzystać tylko jeden kawałek, a drugi będę miała w zapasie…? Model 110 z Burdy
7/2011, będący jednym z moich ulubionych, spełniał powyższe warunki, tym
bardziej, że boki chciałam zrobić z czarnego lnu, dostępnego na regale w
stosownej ilości.
W
momencie, w którym ja siadałam do kiecki, koleżanka, z którą byłam na wieczór
umówiona, wyruszała na wycieczkę rowerową, z której miała wrócić do wieczora
tak, żebyśmy zdążyły stosownie wcześniej przyjechać na koncert, zająć wygodne
miejsca i ogólnie nastawić się na przeżycia artystyczne. Pogoda była
prześliczna, zapowiadając ciepły wieczór.
Jak
już miałam wszystko wycięte i obrzucone i zaczęłam się pod wąsem uśmiechać do przewidywanego
efektu końcowego, za oknem rozpętało się piekło. Burza z piorunami, wiatrem i
deszczem nie pozostawiała wątpliwości, że wieczór będzie ciepły tylko wówczas,
kiedy założę polarowe spodnie i przytulę się do kota, a jeszcze lepiej, jeśli
go do siebie przywiążę, albo wręcz wsadzę w te spodnie. Produkowałam jednak
wytrwale kolejne szwy, pełna nadziei, że zadzieje się cud. Tymczasem koleżankę
burza uwięziła u dziadków, skąd nie miała się jak wydostać, a co dopiero
dojechać na czas do domu, zrobić się na bóstwo i udać na koncert! Dobrze, że
miała przynajmniej dach nad głową, bo aura obiecywała potop i sugerowała, że
nie sukienkę powinnam szyć, a kostium płetwonurka. I budować arkę.
Mijały
minuty. Godziny. Eony. Sukienka zyskiwała zachwycający kształt, a Monika była
dalej uwięziona, bowiem burza nie odpuszczała. Najwyraźniej gotowa była trwać
do sądnego dnia, a co najmniej do jutra. Dobrze, że mam maszynę tyłem do okna,
to mnie przynajmniej nie doprowadzała widokiem zacinającego deszczu i gnących
się drzew do spiralnego wścieku i pozwalała trwać w niczym niewytłumaczalnej
nadziei, że uszytą garderobę będę mogła stosownie spożytkować jeszcze tego
właśnie wieczora, nie zaś w bliżej nieokreślonym czasie. Wycie wiatru i inne
odgłosy świadczące o tym, że za oknem mamy nie maj, a co najmniej listopad,
zagłuszałam głośną muzyką i terkotem maszyny, dzięki czemu nadal szyłam
sukienkę a nie płaszcz przeciwdeszczowy z futerkiem i miejscem na kota.
Czas
zaczął mi się jednak dramatycznie kurczyć (winię konieczność jedzenia, okazuje
się, że nie da się żyć wyłącznie nadzieją i światełkiem z maszyny, szczególnie
zaś odmawiają tego koty, kompletnie nierozumiejące targających pańcią
namiętności i domagające się karmienia, czyszczenia kuwety i miziania,
samolubne stworzenia, mrrr…) i kiedy zabierałam do wykończeń, czyli obszywania
pach i dołu lamówką ze skosa, stało się dla mnie jasne, że jest fizycznie
niemożliwe, żebym zdążyła doszyć wszystko i jeszcze wziąć prysznic i rzucić na
oblicze makijaż, chyba, że zacznę zaginać czasoprzestrzeń, albo coś zostawię
niewykończone. Na przykład umaluję tylko jedno oko.
Uprawiając
zaawansowany multitasking, jednocześnie szyłam, dokonywałam przeglądu szafy pod
kątem innych akceptowanych ciuchów i kontaktowałam się ze znajomymi, czy to
spotkanie godzinę przed koncertem jest na pewno wykonalne. Szczęściem, burza
trwała nadal, a towarzystwo dopiero teraz odzyskało nadzieję powrotu do
cywilizacji w postaci kolegi z samochodem, który, sam wcześniej uwięziony,
narażając bez mała życie, a co najmniej zdrowie, odzyskał wolność i rozpoczął
akcję ratunkową, w związku z czym spotkanie przesunięto, a ja zyskałam
brakujący mi do szczęścia czas.
Miło
mi donieść, że:
-
burza skończyła się nieco wcześniej, niż to wyglądało i umożliwiła rezygnację z
polarowego dresu i kota;
-
sukienka wzbudziła oczekiwane wrażenia i do dziś pozostaje jednym z moich
ulubionych ciuchów, zachwycając wręcz uniwersalnością;
-
koncert udał się znakomicie, przybycie na niego w ostatniej chwili zapewniło
nam stolik tuż pod sceną, dzięki czemu widoczność i słyszalność była doskonała,
my zaś mogliśmy stanowić niewielką, ale za to dobrze zorganizowaną grupę
gruppies;
-
jeśli chodzi o gry, to tego wieczoru prym wiodły Czarne Historie, zapewniające
rozrywkę do białego rana (i to nie jest figura retoryczna).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz