czwartek, 10 marca 2016

Jak tu nie kochać dzianin??

31 października  roku pańskiego 2011, wczesnym rankiem (a nawet w środku nocy), czerwony fiat 126p wtoczył się na drogę krajową nr 25. W maluchu siedziały dwie nieprzytomne jednostki, przy czym jedna miała w perspektywie osiem godzin w pracy, a druga starała się utrzymać między liniami na jezdni i nie wjechać w niczyją dupę. Romantyzmu dodawała scenerii mgła, obficie zalegająca na przydrożnych polach, nadrożnych słupach i między samochodami. Piętnaście minut później maluch parkował pod kaliskim Lidlem i w tym momencie jednostka pierwsza podejrzanie żwawo, jak na tę nieprzytomną porę wyskoczyła z bolida, kurcgalopkiem przecięła pustawy parking i energicznie zaszturmowała sklepowe drzwi, zaś jednostka druga oddała się upojnemu zamykaniu drzwi malucha, co nie było łatwe, gdyż drzwi rzeczonego wozu posiadały życie wewnętrzne i ani myślały się zamykać. Dopchanie się jednostki pierwszej do upragnionego celu nie stanowiło problemu, bowiem obecne w sklepie osoby płci żeńskiej (wcale nie tak nieliczne, biorąc pod uwagę porę dnia, a nawet nocy) wbrew pesymistycznym oczekiwaniom, grzebały w skarpetkach, czy innych gatkach, kompletnie ignorując pozostałe dobra i jednostka mogła sobie wybierać do woli między dziesięcioma na oko identycznymi kartonami. Po kolejnych dziesięciu minutach jednostki opuściły sklep, pierwsza z objęciami wypełnionymi overlockiem SilverCrest i z bananem na nieprzytomnej twarzy, druga zaś z bananem i poczuciem spełnionej misji, po czym zgodnie udały się na herbatę i śniadanie, a godzina była 7:20, więc sekretarka Ania zdziwiła się ogromnie widząc jednostkę pierwszą w pracy, ale wyjaśnienie przyjęła bez zastrzeżeń i z dużą dozą sympatii.

W ten oto sposób stałam się szczęśliwą posiadaczką mrocznego przedmiotu pożądania, na którym bez opamiętania produkuję od tamtego czasu różne uszytki, szczególnie upodobując sobie dzianiny, bez których nie wyobrażam już sobie życia.

Na fali szału zakupowego, który mnie co jakiś czas ogarnia, nabyłam metodą kupna wzorzyste dzianiny w nietypowym, jak na mnie, szarym kolorze. Nietypowym, bo zazwyczaj wyglądam w nim jak wyprana w vanishu i cała jakby szarzeję, ale okazuje się, że dodatek wzorków pozytywnie wpływa na wizerunek i wybitnie poprawia prezencję. Dlatego uszyłam sobie z nich sukienki, które w newralgicznym okresie doskonale sprawdziły się również jako ubrania ciążowe. I jak tu nie kochać dzianin??

  
 

Obie kiece to mój ulubiony wykrój 22 z Diany 3/2012, doskonały do wzorzystych materiałów ze względu na małą ilość cięć. Z tego samego względu idealny wręcz na krawieckiego lenia, kiedy to chciałoby się mieć coś nowego, ale bez kilkudniowej pracy.

 

Za to ta zielona dzianina była już na regale i chyba nawet kupiłam ją na tę sukienkę – 136 z Burdy 11/2012. Model jest dla tych niezwykłych kobiet z wielkim biustem (względnie z potężnymi ramionami) i małym tyłkiem – czyli nie dla mnie, o czym przekonałam się, kiedy próbowałam go na siebie założyć. Tzn. technicznie to w niego weszłam, ale ruszać się już nie mogłam, siadanie było wielce ryzykowne i doskonale było widać, które majty mam na sobie. Poratowałam się zatem w mój ulubiony sposób – doszywając wstawki na bokach, kontrastowe, żeby wyglądało, jakby tak miało być.

 

W jednym z kaliskich sklepów z tkaninami, wcale nie moim ulubionym, bo asortyment mają słaby jak kawa rozpuszczalna po trzecim zalaniu, ale za to mają niskie ceny, znalazłam przypadkiem dzianinowy kupon. Był mój zaraz po tym, jak odstałam w kolejce dobry kwadrans, uspokajając co chwila tupiącą ze zniecierpliwieniem, głodną i spragnioną kawy mamę, bo
- pani przede mną nie mogła się zdecydować, co właściwie chce kupić,
- pani sprzedawczyni wykazywała niską ruchliwość…
- …oraz zerową asertywność, bo nie powiedziała tej pierwszej, żeby sobie pochodziła po sklepie i pooglądała, tylko konwersowała z nią przy kasie na temat „różnic między białym i ecru i czy czarna koronka to będzie do tego pasować? A może tamten złoty łańcuch byłby lepszy? A może oba? I jeszcze ta taśma z pomponami!”, nie bacząc na nasze mordercze spojrzenia i coraz większy syk wydobywający się nam zza zębów (w zastępstwie pary z uszu, na parę było zdecydowanie za ciepło),
a miałam należne 17zł odliczone i gotowe do położenia na ladzie i z tyłu głowy tłukło mi się coraz głośniej pytanie, dla kogóż, na litość, szyje taką brzydką sukienkę?!

 

Nie robiłam nawet wykroju, po prostu przycięłam z grubsza trapez, przymierzyłam, docięłam, co nie pasowało i już. Wydaje mi się, że szycie tej bluzki zajęło mniej czasu, niż nabywanie tkaniny…

 I wierzcie mi, dziś ta historia nie byłaby tak malownicza, bo:
- Czerwony maluch mamy rozkraczył się i od jakichś trzech lat czeka na naprawę, co jest szczególnie śmieszne, biorąc pod uwagę, że mój tata jest elektrykiem samochodowym;
- Ja sama jakieś trzy lata temu kupiłam sobie samochód i nie muszę już nikogo angażować do porannych polowań;
- Lidla zaczęli otwierać o 8:00…

1 komentarz:

  1. Uszytki fajne, ale historia wstępna boska!! Z zapartym tchem czytałam :)

    OdpowiedzUsuń